DMT4; Game Exe review


I oto kolejna gra flash ujrzała światło dzienne dzięki wysiłkom Mateusza Skutnika ze studia Pastel Games. Jest to następna – oznaczona numerkiem 4 – część “Daymare Town”. Przyznam się, że nie mogłem się powstrzymać i przeszedłem grę jeszcze przed napisaniem newsa. Już poprzednia część powalała swoim ogromem, a ilość lokacji w najnowszej odsłonie jest jeszcze większa – autor twierdzi, iż jest to jego największa i najbardziej rozbudowana gra do tej pory.

Mam wrażenie, że poprawiła się nieco czytelność w odnajdowaniu różnych zakamarków, ale najbardziej ucieszyła mnie możliwość znalezienia plecaka, do którego możemy władować nieużywane przedmioty, co rozwiązuje irytujący problem przepełnionego ekwipunku i domyślaniu się, jakie rzeczy możemy sprzedać, a jakie się nam przydadzą.
Wzorem ostatnich trzech “Submachine’ów”, Skutnik udostępnia za 5$ pełnoekranową wersję HD produkcji na PC oraz MACa. Dzięki temu otrzymujemy:

Soundtrack skomponowany przez Alexa Voytenko, zawierający dodatkowe ścieżki, które nie pojawiły się w grze.
Wersję HD na pełnym ekranie bądź w oknie.
Dostęp do lubianych przez wszystkich osiągnięć.
Oczywiście możliwa jest również zwyczajna gra za darmo. Czy naszemu bohaterowi uda się w końcu opuścić mroczne Daymare Town? Sprawdźcie sami.

Autor: Tomasz Kiedrowicz



DMT4; Polygamia review


Pojawiło się Daymare Town 4 – obłędnie wyglądająca ręcznie rysowana przygodówka.

Brakuje Wam przygodówek, gdzie bardziej zgaduje się zagadki, niż ogląda scenki przerywnikowe?
Założę się, że część z Was nie słyszała o Mateuszu Skutniku. Oprócz tego, że rysuje komiksy (np. Rewolucje) robi też gry. Zrobił ich ponad setkę, dostępnych za darmo w przeglądarce. Do tego zbioru trafiła właśnie czwarta część Daymare Town. To przygodówka point’n’click, w której, jak i w trzech poprzednich celem jest wydostanie się z dziwnego, surrealistycznego miasta “mar dziennych”. Za klimat gry odpowiadają przede wszystkim rysunki Skutnika – jak opowiadał kiedyś w wywiadzie, pracuje nad nimi zupełnie inaczej, niż np. nad Submachine:

Niedawno ukazała się ósma część Twojego “Submachine”, jak wyglądają prace nad tego typu grą? W odróżnieniu od innych produkcji Pastel Games, tutaj prawie wszystko robisz sam.
Tak samo jak nad komiksem. Najpierw układam sobie w głowie cała historię. Nie piszę scenariusza, nie robię szkiców, tylko zabieram się za przenoszenie pomysłów na papier. W przypadku gier – na ekran. Prawdopodobnie nie ma to nic wspólnego z prawdziwym procesem developingu gier, nie wiem, nie robiłem nigdy gier w większym zespole. Preferuję gry robić samemu, tak jak komiksy, autorsko. Jak już wszystkie lokacje są narysowane zabieram się za zapełnienie świata zagadkami. Potem dźwięki, beta test, kop w tyłek na szczęście i wrzucenie na sieć.
Trochę inaczej wygląda praca nad serią Daymare Town, tutaj zaczynam od białej kartki, rysuję od razu lokacje, przedmioty i zagadki na żywo, bez przygotowania, to taki swoisty flow pomysłów prosto z głowy do gry. Ponownie – mój kierownik projektu pewnie by rwał włosy z głowy, na szczęście nie mam żadnego kierownika projektu.

Daymare Town 4 dostępna jest na PC i Maca, kosztuje raptem 5 dolarów i umożliwia granie na pełnym ekranie w HD. Ale autor pozwala też zagrać w nią za darmo we flashu i zapłacić, jeśli się uzna, że warto. Zapewniam Was, że warto, więc po prostu sprawdźcie tę i inne gry Skutnika.

Paweł Kamiński



Daymare Cat, Polityka review


„Daymare Cat” to dogrywka trylogii „Daymare Town” Mateusza Skutnika. Ten utalentowany artysta znany jest głównie jako rysownik i scenarzysta komiksów (serie: „Rewolucje”, „Morfołaki”, „Blaki”), a także jako autor opowieści i scenografii wyreżyserowanego przez Tomasza Bagińskiego filmu „Kinematograf”. Że Skutnik ma na koncie także wiele urokliwych gier, niestety równie powszechnie wiadome nie jest. Są łatwo dostępne – możemy je uruchomić w internetowej przeglądarce za darmo. „Daymare Cat” przypomina interaktywną monochromatyczną kreskówkę. Miniatura ta oparta jest na mechanice gry platformowej z paroma zagadkami. Nie ma tu historii – jest ładna kreska, tajemnicza dziewczynka, nieco surrealistyczne scenerie, niepokojące tło dźwiękowe, niczym śpiewy duchów miriady cykad oraz trafiona piosenka Cat Jahnke, którą będziemy mogli pobrać w nagrodę za ukończenie przygody. Bardzo estetycznej.

Autor: Olaf Szewczyk.



Daymare Cat, IG review


O twórczości Mateusza Skutnika pisałam już w niedalekiej przeszłości, omawiając serie, nad którymi autor pracuje. Doczekaliśmy się nowej odsłony z uniwersum Daymare Town – przedstawiam Daymare Cat.

Daymare Cat jest przygodową grą platformową, która wymaga od nas zbierania płyt winylowych. Wcielamy się w niej w młodą, roztrzepaną (chociaż kto w Daymare Town jest uczesany…) dziewczynę, która wyjątkowo raźnie i ochoczo skacze z cegłówek na parapety, z parapetów na unoszące w powietrzu platformy, eksploruje ciemne pomieszczenia i nory. Wszystkie zebrane przez nas przedmioty – zwyczajem innych gier przygodowych autorstwa Skutnika – pojawiają się w ekwipunku, czekając tylko na nasze ich użycie w odpowiedniej chwili.

Tych, którzy zaznajomieni są z wcześniejszymi tytułami Daymare Town poinformować muszę, że Daymare Cat nie jest typową grą z tej serii. Po pierwsze nie jest klasyczną grą przygodową typu point and click, po drugie jest nieco łatwiejsza, a po trzecie szelesty i powiew wiatru oraz chrupotanie nóżek maleńkich stworzeń gdzieś pod podłogą i w ścianach zastąpiła tu po części muzyka Cat Jahnke. Daymare Cat zachował jednak styl graficzny innych gier Skutnika – gra obfituje w najmniejsze szczegóły, a świat ponownie budują najmniejsze linie i punkciki, nadając mu wrażenie niebywałej kruchości.

Każdy może zagrać w Daymare Cat zupełnie za darmo. Miłej zabawy.

autor: Guga



Tetrastych, recenzja na Kolorowych Zeszytach


Tetrastych, albo bardziej po polsku – czterowiersz jest to typ strofy poetyckiej składający się z czterech wersów. Najczęściej izosylabicznych, połączonych ze sobą rymami. W poezji znany jest już od czasów antycznych, w literaturze polskiej pozostaje wciąż najpopularniejszym typem strofy, stosowanym również w tekstach epicko-lirycznych, na przykład w balladach. Tetrastych to również tytuł nowego albumu Mateusza Skutnika.

Nie ulega najmniejszym wątpliwościom, że mieszkający w Gdańsku artysta jest jednym z najbardziej interesujących i najwybitniejszych współczesnych twórców komiksowych. Swoje pierwsze szlify zdobywał na łamach niskonakładowych zinów. W „Vormkfasie” czy „Ziniolu” debiutował Blaki, pojawiły się pierwsze historie z cyklu „Morfołaki”, które później wydane w albumach ugruntowały pozycję, jaką Skutnik wywalczył sobie dzięki „Rewolucjom”. Ta seria utrzymanych w oryginalnej oprawie graficznej opowieści ze swoją wyrafinowaną kompozycją i steampunkowym klimatem zachwyciła czytelników i krytyków. Jednak „Tetrastych” nie ma nic wspólnego z żadną z tych pozycji.

Nowy album Skutnika to zbiór czterokadrowych pasków, które powstały w ramach konkursu na forum Gildii, strony skupiającej największą komiksową społeczność w polskim internecie. Rzecz cała polegała na tym, że w tydzień trzeba przemyśleć i przygotować krótką historyjkę na zadany temat. Potem twórcy wraz z czytelnikami wybierali najlepszą pracę w głosowaniu. Zwycięzca, który otrzymał najwięcej głosów, zadawał nowy temat. I tak z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc – gdy piszę te słowa trwa właśnie 263. edycja konkursu. W założeniu ta zabawa miało stanowić platformę wymiany doświadczeń między komiksiarzami, miejsce rzeczowej krytyki, stać się okazją, aby szlifować swój komiksowy warsztat i uczyć od bardziej doświadczonych kolegów „z branży”. Oprócz tego konkurs wydał dość nieoczekiwane owoce, które przybrały kształt albumów komiksowych – wystarczy wspomnieć o „Ruchomych paskach” Marka Lachowicza czy albumie „Blaki. Paski” Skutnika właśnie. Kolejnym jest „Tetrastych”. Pomieszczone w nim zostały 52 paski na 52 różne tematy, które powstały podczas 52 tygodni rysowania.

Trzeba żelaznej konsekwencji, aby tydzień po tygodniu wysilać zarówno głowę, jak i ołówek, aby na czas dostarczyć nowy komiks. W „Tetrastychu” pojawia się okazja zobaczenie artysty mierzącego się z kieratem ściśle ustalonego harmonogramu. Efekt tych skutnikowych zmagań jest różny. Niekiedy wychodzi z nich zwycięsko, a czasem efekt jego pracy rozczarowuje. Jak to się mówi w sportowym żargonie – decyduje forma dnia.

Jakościowy rozstrzał „Tetrastychu” jest niesłychany – trafiają się w nim szorty, które trzeba postawić obok najlepszych osiągnięć Skutnika. Przewrotnie przynosząc na myśl wielkich klasyków europejskiego komiksu Bilala i Moebiusa, ale do szpiku w swej polskości wibrująca Raczkowskim „Entropia”, wywołujące napad niekontrolowanego śmiechu „Zimno”, na wskroś niepoprawny „Islam”, absolutnie fantastyczna „Książka” czy równie znakomita „Polska” – to tylko kilka przykładów z brzegu, pokazujących komiksowy kunszt swojego autora. Niestety, na każdy czterokadr zapadający w pamięć przypada przynajmniej jeden nieudany. Taki, którego puenta była niecelna, żart nieśmieszny, pomysł nieudany. W tych przypadkach często bywa, że Skutnik za bardzo kombinuje. Siląc się na oryginalny koncept, ostateczne ponosi klęskę, gdzieś gubiąc efekt, jaki chciał uzyskać.

Podobnie, rzecz ma się z estetyką i stylistyką. Cartoon i zaledwie cztery kadry do zagospodarowania to nie jest środowisko sprzyjające Skutnikowi. To typ twórcy, który potrzebuje przestrzeni, aby rozwinąć swoje skrzydła, który potrafi umiejętnie budować nastrój i dramaturgie, a w pasku nie ma niestety na to miejsca. Wydaje mi się, że bardzo trudno jest mu zaprezentować mu wszystkie te walory w formie, na jaką zdecydował się w „Tetrastychu”, ale niewątpliwie te prace, którą skrzą się skutnikowym liryzmem należą do najlepszych w całym zbiorze. Trafiają się rzadko, ale jak już udaje się zamknąć na tych czterech kadrach to czytelnik zastyga w zachwycie.

Pod względem wizualnym Skutnik odwołuje się właściwie do wszystkich stylów graficznych, z jakich korzystał podczas swojej kariery. Od skrajnie minimalistycznej kreski znanej z „Blakiego”, przez estetykę zakorzenione w tradycji awangardowej („Morfołaki”) czy turpistyczną („Wyznania właściciela kantoru”), aż do malarskich pasteli (ostatnie „Rewolucje”). Pomimo tej różnorodności wszystkie prace zgromadzone w „Tetrastychu” łączy to, że odmalowane są bardzo swobodnie, niekiedy na granicy niedokładności. Autor nie ma czasy cyzelować szczegółów, bo trzeba zdążyć z terminem…

„Tetrastychem” Mateusz Skutnik chce umilić swoim czytelnik czas oczekiwania na kolejne „Rewolucje”. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to tylko przystawka, mając rozbudzić apetyt na coś znacznie większego.

Kuba Oleksak



Tetrastych, recenzja na independent


Komiksy znalezione na Tetrast(r)ychu.

Najnowszy album Mateusza Skutnika – „Tetrastych” – zawieszony jest gdzieś pomiędzy jego starszymi, fanzinowymi pracami, a albumami wydawanymi w ramach cyklu „Rewolucje.

W zeszłym roku dostaliśmy od autora zbiorek archiwalnych prac, z których powstały „Komiksy znalezione na strychu”. W tym autor znów przegrzebał swoje archiwum i wyjął z niego plansze, które nie doczekały się do tej pory jeszcze wydania albumowego. Powstał z nich „Tetrastych”. Zbiorek 52 jednoplanszówek narysowanych w 52 tygodnie.

Sam autor na swojej stronie Pastel Portal pisze, że: „to efekt cotygodniowego konkursu na pasek komiksowy odbywającego się na forum Gildii Komiksu, w którym uczestniczyłem przez równy rok (październik 2011 – październik 2012). Stąd 52 plansze, stąd format, stąd rygor i stąd efekt.”

Ów „efekt” znajduje się w minimalistycznej okładce wprowadzającej w klimat albumu. Minimalistyczne są też i opowieści. Każda z plansz to cztery kadry. Taki obrazkowy – jak mówi autor – „czterowiersz”. Zbiorek króciaków. Żartów, spostrzeżeń, migawek z rzeczywistości przeniesionych na papier i namalowanych akwarelami. Niegdyś wpuszczonych do sieci, dziś włożonych w twardą oprawę z dwoma ptakami siedzącymi na gałęziach drzewa. Skutnik tworząc swoje jednoplanszówki jedną nogą został gdzieś w stylistyce znanej z undergroundowych wydawnictw. Wyjął z nich żart i drapieżność kreski. Drugą nogą został w świecie „Rewolucji”, z którymi kojarzy się pastelowa kolorystyka. Graficznie patent ten – nazwałem go sobie „pastelowym undergroundem” – sprawdza się znakomicie.

Niestety gorzej jest z żartami. Pod tym względem „Tetrastych” nie jest równym albumem. To jednak norma w przypadku paskowych produkcji. Wiadomo, każdy autor ma lepsze i gorsze dni (w tym przypadku tygodnie). Lepiej czy gorzej czuje też dany temat. Lepiej czy gorzej dobierze do niego historyjkę. A rozrzut tematyczny jest ogromny. Od żelaznego elektoratu w moherowych beretach, poprzez kostki rosołowe (!), złoto aż po pożegnanie. Są wśród tych dopowiadanych i dorysowywanych historyjek perełki. Zaliczyć muszę do nich „Grę cieni” – refleksyjną opowieść o znikających po wybuchu atomowym dzieciakach. Fajna jest też niema „Kartka” (o rzucanym gdzieś z wysoka papierowym samolociku), „Fantazja” (o wyobrażaniu tego, cóż skrywa się w morskich głębinach) czy „Luneta” (o spoglądaniu w przeszłość). To w nich czuć rewolucyjnego ducha. Duch znany z komiksów o „Blakim” natomiast unosi się nad Trzema kwadratami”, w których szachowy konik marzy o… wiosennej łące o wschodzie słońca.

Są w zbiorku też niezłe żarty. Polacy u Skutnika to wieczni opoje z dziada-Lecha-pradziada. Pociągi – jak w rzeczywistości – ciągle się spóźniają. Dziadkowie mówią w końcu „dość” obwieszczając małżonkom: „Nie pójdę do Lidla i koniec”. Miś, z którym można przypozować do fotki w górach okazuje się wcale nie być tandetnym białym niedźwiedziem przechadzającym się po Krupówkach. Z kolei jeden z mutantów-superbohaterów mrożących wszystko dookoła powstał w efekcie kąpieli w kociołku z chłodnikiem… Ale są też mielizny – zajrzyjcie na „Farbę”, „Orzeszki” czy „Dzieci” i oceńcie je sami. Dla mnie mogłoby ich równie dobrze w albumie nie być.

Na razie odstawiam „Tetrastych” na półkę traktując ten zbiorek jako coś, co ma skrócić oczekiwanie na kolejne „Rewolucje”, zapowiadane na jesień. Ale pewnie wrócę jeszcze do niego. Tak, jak wracam choćby do „Morfołaków”. Wszak obcowanie z pracami Skutnika to czysta przyjemność. Może nie zawsze w warstwie tekstowej, ale w graficznej już jak najbardziej.

Autor: Mamoń



Tetrastych; recenzja Karola Konwerskiego


Każdy z nas zna dowcip, który jest niezmiernie zabawny że hahaha i hohoho, a nawet hyhyy tylko żeby do tego hhihihi doszło, trzeba opowiedzieć długą momentami nudnawą historię stanowiącą wstęp rozwinięcie i wprowadzenie do zakończenia i pointy, którą ów dowcip jest.

Coś jak to zdanie powyżej.

W połowie tych 222 znaków (bez spacji) połowa z potencjalnych czytelników ziewnęła,  druga połowa przestała czytać, trzecia połowa szuka wzrokiem ilustracji a czwarta…

Dobra dość.

Sam zasypiam pisząc to i być może z tego samego powodu wydawca ( a być może i sam autor nie pomyślał) nowego albumu Mateusza Skutnika zrezygnował z jakiegokolwiek wprowadzenia do tej publikacji.

Problem w tym, że bez wstępu i tego wprowadzenia zbiór tych pasków komiksowych, będzie kolejnym zbiorem pasków komiksowych.

Mało tego, to dziwny zestaw „czterokadrowców”, w którego skład weszło zbyt wiele komiksów mało udanych, nietrafionych lub zwyczajnie bo ludzku ani nie zabawnych, ani nie melancholijnie lirycznych (jak to u Skutnika), tylko po prostu nijakich. Oczywiście album powinien się bronić sam, ale w tym konkretnym przypadku bez znajomości przyczyn jego powstania czytelnik sporo traci.

Zatem słowem wstępu którego trudno szukać w albumie, na okładce lub gdziekolwiek indziej. “Tetrastych” to zbiór czterokadrowych komiksów, które powstały w ciągu 52 tygodni w ramach konkursu na pasek forum gidii komiksu.

Co tydzień nowa edycja konkursu i co tydzień nowy temat, bo co najistotniejsze w tym całym przedsięwzięciu to właśnie to: co tydzień nowy temat, co tydzień nowy pasek i tak 52 razy.

Bardziej niż same komiksy istotniejszy jest dla mnie ten kontekst.  Bo jakie komiksy powstają lub powstawać będą rękoma polskich autorów mniej więcej wiem, dlatego bardziej interesuje mnie to jak oni pracują, jak tworzą swoje obrazkowe historie. „Tetrastych” jest takim szkicownikiem jak szkicowniki wydawnictwa ATY, zapisem pracy autora. Nie tylko tego jak rysuje, opowiada ale tego jak myśli i na ile jest w tym swoim myśleniu twórczy ,w  końcu to 52 tygodnie i co tydzień nowy wymyślony przez kogoś temat

A same paski?

Są różne. Opowiadanie pasków to trochę tak jak tłumaczenie komuś nie tyle dowcipu co tego jak ktoś jakiś dowcip opowiada więc darujcie nie opowiem, a pokaże.

W ciągu tych 52 tygodni Skutnik potrafi być dowcipny melancholijny czy ironiczny jak tu:

tetra_słonie

A jednocześnie potrafi być na siłę dowcipny, lub co gorsza nijaki, a częściej zaplątany we własną historie, która próbuje opowiedzieć. Plącze się i kombinuje by w efekcie wystrzelić laserem nietrafionej pointy w próżnie kosmosu gdzie jak wiadomo zapada grobowa cisza…

Jak tutaj:

tetra_islam

Długo się zastanawiałem o co tutaj chodzi i przyznam, że bez pomocy nie domyśliłbym się że to nawiązanie do psów Pawłowa… Zamiast trafnej i dowcipnej pointy muszę znaleźć tłumaczenie do dowcipu ksiądz, arab, rusek i jego pies idą przez pustynię…

To, że Skutnik nie potrafi rysować wiemy od 2004 roku, ręce nie te twarze nie te świat w jego komiksach jest jakiś taki krzywy i szkicowy. Z roku na rok z albumu na album  jest w tym nie potrafieniu coraz lepszy.

Bo to jak coś rysuje jest podporządkowane temu Co rysuje.  „Tetrastych” to 52 przykłady na to jak fenomenalnie opanował on narracje obrazem, nie tylko na prostym poziomie „ to jest historia, opowiedz ją  4 kadrami” ale dalej i szerzej.

Skutnika historyjki nie zmykają się w tych 4 kadrach one skądś wychodzą i gdzieś biegną dalej. Czytając je znika nam granica ramki, kadru, strony. Ptaki na drzewie gadają ze sobą dalej lub odlatują na zimę, babcie zagłosowały, a teraz piją razem gdzieś herbatę. To wszystko jest jakimś ciągiem fabuł z których autor wyrwał jedynie czterokadrowy fragment.

Na koniec drobna rada/podpowiedź gdy będziecie czytać ten album zerknijcie czasem do internetu i sprawdźcie jak inni autorzy radzili sobie z narzuconymi tematami jak ten mój ulubiony: „Dwa koła, trzy trójkąty i piętnaście kwadratów”.

tetra_kdawdraty

Karol Konwerski



Tetrastych; recenzja na Ziniolu


52 komiksy w 52 tygodnie – jak sobie założył, tak zrobił. Mateusz Skutnik dla potrzeb “Tetrastychu” wybrał formę czterokadru planszowego. I na każdym z tych czterokadrów przedstawił jakąś historyjkę, zazwyczaj będąc (lub starając się być) zabawnym bądź nostalgicznym.
Na stronie 11 albumu znalazło się miejsce dla kawałka pod tytułem “Święty”. Oto typowy martyr robi coś “w imieniu Pana”. Efekt jego działania powoduje charakterystyczny “plask” w czoło skonfudowanego Boga, spoglądającego na sytuację z perspektywy niebios. Tego rodzaju “plask” często towarzyszy lekturze “Tertastychu”. Skutnik w części historyjek wywołuje jeśli nie zażenowanie, to co najwyżej wzruszenie ramion. Z miałkim dowcipem zbyt często ramię w ramię idzie równie mizerny rysunek – tu jakieś nieudane próby cartoonowe, tam jakieś prześwity z “Muminków”, jeszcze gdzie indziej chyba jeden z najgorszych wytrzeszczy oczu, jakie kiedykolwiek zobaczycie… są w “Tetrastychu” plansze, które pokazuję kiepską formę Skutnika. Ale są również takie, które ukazują jego bezapelacyjny geniusz.
Absolutnym mistrzostwem świata, z czterokadru wyciskającym dosłownie wszystko, skomponowanym w sposób nakazujący paść na kolana przed autorem, są takie kawałki, jak “Trzy kwadraty”, “Żule”, “Książka”, “Sen” i “Luneta”. Poza nimi – kilkanaście innych, a wśród nich rozbrajające “Honor” i “Ptaki”, graficznie nawiązujące do “starego Skutnika” “Dzieci”, piękna “Gra cieni”, fenomenalna “Głębia”, dosłowna “Farba” i równie zabawna “Jesień”. Skutnik nie utrzymał wysokiej formy, ale w zaprezentowanych pracach zrobił rozstrzał totalny – od kompletnego badziewia po dzieło absolutnie genialne w każdej swojej kresce.
Kupuję ten rozstrzał. “Rewolucje” to serial wciąż zwyżkujący, ukazujący się raz do roku, będący dla Skutnika platformą do tworzenia światów i budowania przestrzeni. Ukazujące się z doskoku albumy prezentujące pozarewolucyjny dorobek autora, to już bądź dzieła zebrane (“Komiksy znalezione na strychu”), bądź poddane pewnemu rygorowi, narzuconemu przez twórcę (“Tetrastych”). Poziom tych “albumów z doskoku” jest przeróżny, podobnie jak poziom zaprezentowanych tam historii. Jest i dobrze i źle, przy czym zapewne to dobro i zło dla każdego będzie inne.
“Tetrastych” opublikowało Wydawnictwo Komiksowe, ale zachowana została “skutnikowa” oprawa albumu, znana z wcześniejszych wydań – komiks wydrukowano w formacie A4, a na ostatniej stronie okładki zamieszczono okładki wszystkich dotychczas wydanych albumów Mateusza Skutnika. Jedyną różnicą jest lakier na okładce. Wydawnictwu Komiksowemu należą się wielkie brawa za podtrzymanie tej stylistyki.
“Tetrastych” jest nierówny, ale jestem przekonany, że każdy czytelnik odnajdzie w tym albumie choć jedną planszę, która zwali go z nóg. Ja znalazłem 21.

Dominik Szcześniak



the flejm brejker 2013 [młodzi vs starzy edycja RCK]


rck

Głos w sprawie młodzi komiksiarze kontra komiksowa sitwa trzymająca władzę:

ja was wszystkich teraz jednym komciem pogodzę. uwaga.

Droga młodzieży! – “w tym kraju ciężko się przebić młodym” – bo w tym kraju CIĘŻKO JEST SIĘ PRZEBIĆ WSZYSTKIM, bez względu na wiek i staż. Komiksów nikt nie czyta, wydawanie ich jest donkiszoterią, a rysowanie jest chorobą umysłową. Tak, wielu z nas cierpi na tę chorobę, niżej podpisany także, rysujemy te cholerne komiksy bo musimy, bo taka jest nasza natura. Natomiast WYDAWANIE to zupełnie inna para kaloszy. W Polsce prawie nikt nie czyta książek, nikt nie czyta tekstów dłuższych niż trzy strony na portalu, więc co dopiero komiksy.

To powiedziawszy – swoją frustrację na brak publikacji kierujecie w złą stronę. Nie bijcie w komiksową sitwę, tylko w czytelnictwo które umarło. To nie my jesteśmy winni, naprawdę.

Dlatego tak bardzo to boli nas, starszych stażem komiksiarzy, bo nie widzicie że my wszyscy jedziemy na jednym wózku. Bez względu czy rysujesz komiksy od roku czy od dwudziestu lat, wszyscy jesteśmy tacy sami.

Drodzy Starzy! przypomnijcie sobie, jak w latach 90 albo wczesnych 2000 rysowaliście te komiksy do tych cholernych zinów kserowanych albo prosto do szuflady klnąc z pianą na ustach na brak JAKIEJKOLWIEK szansy na wydanie. Ta nasza komiksowa młodzież ma teraz podobnie. Jedyne co nas różni to to, że wtedy nie było internetu i żaden z nas nie mógł tej frustracji uzewnętrznić. To powiedziawszy – my jesteśmy starzy i przeżarci robakiem. Patrzymy z boku jak te młode sny się rozwijają i umierają na naszych oczach – dajmy się im wypalić. Jak się spalą to zobaczą że siedzimy obok i patrzymy ze zrozumieniem. Ci, którzy po tym spaleniu będą nadal chcieli robić komiksy razem z nami – staną się członkami naszej rodziny na stałe.

Tak więc – ciernisty krzewie – pal się. Wypalaj ten błękitny płomień nadziei na przyszłość. Jak już walniecie głową w mur – my tam będziemy.

Podamy rękę.

Powitamy w komiksowie.



Rewolucje na Morzu – recenzja w Booklips


Rejs z mewą w tle.

Ocena: 9 / 10

Szukasz zajęcia dla swojego bohatera? Poślij go w morze. Choćby siedział samotnie w łodzi niczym Hemingwayowski Santiago, temat sam się niechybnie narzuci. Jak nie ryba wychynie za burtą, to na balustradzie przycupnie jakiś ptak. Podobna myśl zaświtała w głowach Mateusza Skutnika i Jerzego Szyłaka, którzy w szóstym tomie „Rewolucji” postanowili zabrać nas w komiksowy rejs. Nie posiadacie państwo biletów? No. To wchodzimy.

Na pokładzie odpływającego parowca razem z nami znalazła się reprezentacja niemal całej przedwojennej socjety. Mamy więc wątłą milady w towarzystwie opiekuńczego małżonka, słynną trupę teatralną w przykuwających uwagę makijażach, zapalonego kinematografistę, pogrążonego w zawiłych obliczeniach naukowca, rodzinkę na wywczasie z nadpobudliwym synkiem Antonim. Jest wprawdzie i groźny przestępca, który za pomocą samorobnej maszynerii mordował ludzi na odległość, ale kto by tam się nim przejmował, oprócz czytelnika, skoro siedzi zakuty w kajdany w pilnie strzeżonej kajucie głęboko pod pokładem.

Te jakże sielankowe okoliczności przyrody musiała zmącić jakaś skaza, a przybrała ona postać mewy. Najpierw jednej, potem dwóch i więcej, bo skrzydlatych gapowiczów zwykle na statkach co niemiara.

Mając na uwadze, że ewentualna krytyka mogła się pojawić, autorzy musieli zrobić tak, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie. Sztandarowa seria Mateusza Skutnika przeszła więc w tym tomie swoistą metamorfozę. Podjęcie współpracy z Jerzym Szyłakiem, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Gdańskiego, z zamiłowania zaś scenarzystą komiksowym oscylującym pomiędzy brutalizmem a pornografią, zaowocowała odsunięciem na dalszy plan inspirowanej steampunkiem myśli technologicznej znanej z poprzednich tomów na rzecz bardziej uniwersalnego, klasycznie poprowadzonego dreszczowca. Świadom obranej konwencji przy pisaniu scenariusza autor przytępił nieco swe Szyłakowe ostrze – zrezygnował zupełnie z nagości, przemoc z kolei zaserwował z maestrią godną współczesnego Hitchcocka. „Rewolucje na morzu” to idealny wzorzec dla młodocianych autorów próbujących zgłębić trudną sztukę scenopisarstwa, komiksowego bądź filmowego. Dialogi ograniczone do niezbędnego minimum, umiejętnie zaznaczone motywy mające wzbudzić niepokój, narastający nastrój napięcia – długo można by wymieniać zastosowane chwyty, wyuczone na klasycznych przerażaczach zachodniej kinematografii.

Jest oczywiście też Skutnik, wybitnie uzdolniony artysta komiksowy, pomysłodawca serii. Gdyby urodził się dwadzieścia kilka lat wcześniej, stawiany byłby na równi z Tadeuszem Baranowskim, Januszem Christą, Grzegorzem Rosińskim czy Zbigniewem Kasprzakiem. Kto wie, może razem z tą ostatnią dwójką podbijałby dzisiaj frankofoński rynek? Jednakże kreska Skutnika pozbawiona jest mainstreamowych naleciałości swoich słynnych poprzedników. Bliżej mu do artystycznych wizji Joanna Sfara czy Nicolasa de Crécyego, chociaż wypracował absolutnie własną, odrębną stylistykę. „Rewolucje na morzu” to w zupełności „analogowe”, wykonane akwarelami dzieło. Nawet charakterystyczna faktura papieru, na którym powstawały rysunki, pełni tu doskonale swoją rolę – potęguje wrażenie przebywania na morzu, jakbyśmy czytali w rytmie powolnie kołyszących się przed oczami fal.

Osób niezorientowanych w komiksowych „Rewolucjach” niechaj nie zniechęci szóstka wymalowana na grzbiecie tomu. Od numeru piątego każdy z albumów opowiada osobną historię. Ta rozgrywająca się na morzu winna pojawić się na półce każdego, kto interesuje się szeroko pojętą kulturą. Choćby żaden inny polski komiks nie miał się tam nigdy więcej znaleźć.

Artur Maszota


« Previous PageNext Page »