Rewolucje 6; recenzja Gonza


Nie jestem fanbojem Skutnika. Nie mam żadnego starszego tomu jego Rewolucji (nad czym w sumie ubolewam). LubięPana Blakiego (zwłaszcza ten pierwszy zeszyt, którego nie posiadam). Generalnie podoba mi się styl i fantazja gościa, ale cały czas nie mogę ogarnąć tego, że fizjonomie części jego bohaterów wyglądają jak dupy, a dotychczasowe kooperacje z Jerzym Szyłakiem raczej mnie odrzucały. Po czym okazało się, że razem z Szyłakiem zrobił nowy tom Rewolucji, a wydawca z dumą orzekł że to najlepszy z dotychczasowych tomów cyklu.

No cóż.

Lata całe bojkotowałem Szyłaka, zapoznając się z jego komiksową twórczością raczej z ciekawości, jakiego typu ruchania zawarł w swoim scenariuszu tym razem. Ale Rewolucje to Rewolucje, a i stosunek do szyłakowych płodów zaczął mi się zmieniać, bo w miarę szperania odkryłem parę różnych rzeczy co mi jednak pasowały.

Mateusz, o ile pamiętam, określił kiedyś fabułę jako pozbawioną tak zwanych ‘szyłakizmów’, co od razu rozwiewa wątpliwości. Wspólnie (o ile pamiętam) pisany scenariusz dopasowany jest w pełni do specyfiki serii, nie wychylając się poza ustanowioną konwencję, a dla odmiany wnosząc niespotykany w niej dotąd poziom zabawy strukturą dzieła.

Dygresyjne info dla tych, co nie czytali, a oczekują orgii i gwałtów grupowych: nie. Nie w tym komiksie. Tu jest po prostu porządnie skrojona historia. Jak chcecie dymania, to się zawiedziecie.

A więc jest story, jest statek, jest morze. Sama historia jest raczej na poziomie przyczynowo-skutkowym nieskomplikowana i można by ją streścić w trzech zdaniach. Co innego klimat i atmosfera. Pozorna prostota zawiera w sobie liczne przeplatające się wątki, stopniowane napięcie, tajemnice i makabryczną kulminację. O ile kojarzę to są odwołania do poprzednich tomów cyklu (lata temu czytałem, nie bijcie ale nie pamiętam, choć kinematograf wyłapałem). Z drugiej strony to trochę taka alternatywna historia Titanika, ożeniona z Hitchcockiem i filmami katastroficznymi z lat 70-tych. Mateusz sam mówi że ten cykl to takie trochę historie alternatywne, takich zapomnianych, zagubionych wynalazków. Tutaj akurat nie chodzi o wynalazek a o statek. Może miał on rejs przed Titanikiem, ale tajemnica związana z rejsem jest zbyt ponura, by zachowały się przesłanki o tym statku? Kto to może wiedzieć?

Równocześnie z fabułą, napięciem i przeplataniem wątków, wchłaniając ten komiks, zorientowałem się że mam do czynienia z jedną z najlepiej skonstruowanych od strony formalnej fabuł komiksowych, z jakimi miałem ostatnio do czynienia. Wątki mieszają się ze sobą w sposób niesamowicie płynny i przemyślany. Całość, jak już pisałem i mówiłem parę razy, jest dla mnie komiksowym odpowiednikiem filmu zrobionego w jednym ujęciu. Uwaga narratorów płynnie przechodzi z jednego bohatera na drugiego w momencie gdy obaj się mijają, by towarzyszyć mu do momentu, w którym zawiesi się na przykład na widoku z za burty, czekając na wschód słońca, by dalej śledzić rozwój wypadków podążając za kimś innym. To jest precyzyjne i świetnie dopracowane. Miałem po lekturze dziką frajdę z czytania go po raz drugi, co mi się rzadko zdarza, a potem przejrzenia po raz trzeci, analizując przejścia narracyjne, co mi się już w ogóle nie zdarza. Nie wszystko się dla mnie w pewnym momencie kleiło, ale wszystko jest na planszach i na kadrach, nic pomiędzy. To się naprawdę kapitalnie klei.

Inna sprawa że porywa bardziej sposób sklejenia, niż sama fabuła.

Świetnie całości dopełniają skutnikowe akwarele. Nie przeszkadzało mi że w sumie perspektywy nie są wymyślne, albo widać bohaterów z boku, albo w rzucie izometrycznym. Dużo bardziej podobało mi się użycie akwarelek niż wcześniej, a niebieska paleta barw świetnie pasuje do morskiego klimatu. Chętnie bym zobaczył kiedyś komiks Skutnika pacnięty w całości akwarelami, bez autlajnów. Pewnie takie są, a ja się kompromituję że nie znam, ale fajnie miesza barwy, różnicuje tym plany, po prostu mi się to podoba.

Generalnie morskie Rewolucje to dla mnie polski komiks roku 2011. Chwilę się zastanawiałem czy palma pierwszeństwa nie należy się Czasem, ale jednak Na morzu wywołało we mnie większe zaciekawienie.

Gonzo



Strych; recenzja Gonza


Album to krótkie formy z zinów z przełomu tysiącleci. Są jednoplanszówki, sa formy na parę stron. Nieco surrealizmu, oniryzmu i psychodeli, sporo bełkotu. Scenariuszowo to o perły tu raczej ciężko, ale są też fajne ciekawostki pokroju przedpotopowego Blakiego, czy kwaśnych zabaw Małym Nemo McKaya. Co innego rysunkowo. To różne, zupełnie różne często od siebie style, a tym bardziej inne od tego co Skutnik wyrabia w swoich komiksach od dobrych paru lat. Mnie szczególnie do gustu przypadły zabawy z rysowaniem kadrów z minimalną ilością odrywania pisaka od papieru. Fajne.

Ten album spełnia określoną funkcję – daje wgląd w to, co jeden z bardziej cenionych obecnie rysowników… średniego (???) pokolenia wyrabiał te dziesięć, naście lat temu. Jak wyglądały jego poszukiwania, powiedzmy, artystyczne (no wiadomo że komiks to nie sztuka, ale niech będzie), jak eksperymentował, jak kształtował się jego warsztat i zmieniał styl. Takich rzeczy jest mało na naszym rynku, fajnie że powstają, na pewno są osoby, które chciały takie coś zbierające zapomniane już plansze Mateusza posiąść.

Z drugiej strony – nie byłbym sobą, gdybym nie pojęczał, a mam na co. Karma musi się wyrównać, po słodzeniu za Rewolucje.

Nie rozumiem klucza, według którego poszeregowano komiksy. Daty zmieniają się jak w kalejdoskopie. Przecież można by chyba je uszeregować chronologicznie. Czy może stał za takim rozwiązaniem inny powód? Jaki???

Dalej. Pomimo wglądu w to, jak wyglądał warsztat Skutnika te naście lat temu, w dalszym ciągu są to w większości średnie historyjki, z których chyba żadnej już nie pamiętam. Część jest do scenariuszy autorskich, część nie, mniejsza o to.

W efekcie to tomiszcze zinowych płodów sprzed dekady. Fajnie że takie rzeczy się wydaje, jest to kontrast pewien do choćby szkicownika KRLa, gdzie się załapały tylko szkice, a takich na przykład zapomnianych komiksów których pewnie Karol ma w pytę, już nie ma. Podobnie pewnie będzie ze szkicownikiem Śledzia (gdzież ach gdzież są komiksy z czasu Azbestu?). Nie w pełni jednak rozumiem potrzeby, by zinowe mazy puścić na dobrym papierze, w grubej oprawie i za 50 zetów. Zawartość by mi bardziej pasowała jednak do bardziej ascetycznego wydania, ot, choćby wcale nie żenującego Best off the Ziniols.

Mimo wszystko nie odradzam, nie potępiam, nie krytykuję. Tak samo jednak jak ostatnie Rewolucje mogę polecić każdemu, tak strychowa archeologia to raczej album dla a) kolekcjonerów co łykają wszystko i b) fanbojów Skutnika. Typuję zresztą że Timof na taki target właśnie wykalkulował nakład. Reszta może sobie chyba ten album odpuścić, czekając na kolejne Rewolucje.

Nie wiem. Mam problem. Takie wydanie ziniarskich płodów wydaje mi się zupełnie nieadekwatne. Co by nie mówić Skutnik to jeszcze ani nie Christa, ani nie Baranowski, a skoro nie zacność zawartości przesądziła o formie wydania to co? Żywy klasyk średniego pokolenia, zamieszkujący trójmiasto, producent gier, komiksy robiący pokątnie? Z drugiej strony fajnie było te ciekawostki wchłonąć, nawet jeśli wiele mi po nich w głowie nie pozostało.

autor: Gonzo.



Komiksy znalezione na strychu


przykładowe plansze | sample pages

Fin de Millennium, złoty okres komiksowej prasy kserowanej, formalnych eksperymentów i poszukiwania stylu, tego jednego, jedynego, rozpoznawalnego, który pozwoliłby czytelnikowi na pierwszy rzut oka powiedzieć – to narysował Skutnik. Teraz, dziesięć lat później, jak już wiem jak to się wszystko potoczyło, mogę z zupełnie innej perspektywy spojrzeć na tamte czasy i tamte zmagania z narracją komiksową. Połowy tych komiksów w ogóle nie pamietałem, dlatego tym większe było moje zdziwienie, że ten materiał pomimo upływu czasu nadal się broni. Przynajmniej w moich oczach. Nie mogę co prawda powiedzieć że to moje początki, ale to są najwcześniejsze rzeczy które w ogóle nadają się do pokazania. To moje ostateczne rozliczenie z przeszłością, więcej trupów w szafie ani na strychu nie mam.

recenzje:



Rewolucje 6; recenzja na paradoksie


W najnowszym albumie “Rewolucji” autorzy po raz kolejny postawili na wyrafinowaną prostotę. Był to strzał w dziesiątkę. Widzimy, jak bohaterowie wchodzą na pokład. „Parostatkiem w piękny rejs”, chciałoby się zaśpiewać. Niestety, muszę rozczarować potencjalnych czytelników – twórcy prezentują o wiele wyższy poziom niż popularna piosenka.

„Rewolucje”: “Na morzu” pokazują, że można stworzyć trzymającą w napięciu historię za pomocą ekspresywnych obrazów. Na dodatek bez posługiwania się drastycznym realizmem czy kłującymi oko kontrastami. Całość, utrzymana w odcieniach szarości i błękitu, gdzieniegdzie ożywionego przez fiolet, jest bardzo spójna wizualnie. W bardzo przyjemny dla oka sposób wykorzystano delikatność akwareli, łącząc ją z czarną, zdecydowaną kreską. Efekt końcowy wzmacnia doskonałe kadrowanie – Mateusz Skutnik potrafi tak operować planszą, by jednocześnie sugestywnie opowiadała pewną historię i była zamkniętą, wyważoną całością.

W albumie zdołano również krótko scharakteryzować każdą z  postaci – gesty, ubiór, relacje z innymi, choć użyte niekiedy w sposób nieco stereotypowy, sprawiają, że bohaterowie przestają być jedynie papierowym fantazmatem, a stają się ludźmi z krwi i kości. Czytelnik może uznać poprzedzające właściwą akcję wprowadzenie za nieco przydługie, jednakże moim zdaniem jest ono fundamentalnym elementem opowieści – dzięki niemu mamy czas poznać osoby dramatu i ich pragnienia, tak by zżyć się z nimi choć przez chwilę.

Szczególnie istotna jest niepokojąca atmosfera parostatku, który zamiast bezpiecznego schronienia, staje się swoistą twierdzą, z której nie sposób się wydostać. Poczucie klaustrofobii wzmaga jeszcze rosnąca z każdą chwilą świadomość, że gdzieś tam czai się niewytłumaczalna siła, przed którą nie można uciec. Początkowo ledwo wyczuwalne napięcie w pewnym momencie zaczyna rosnąć z oszałamiającą prędkością, by doprowadzić do tragicznego finału. Pomiędzy tymi dwoma punktami czytelnik odnajdzie cały kalejdoskop zwrotów akcji, niespodziewanych zgonów, dramatycznych scen, ale pozbawionych tandetnego patosu.

Widać, że współpraca z Jerzym Szyłakiem wzbogaciła inwencję utalentowanego twórcy, pozwalając mu szerzej rozwinąć skrzydła. Niniejsza publikacja stanowi dowód na to, że komiks nie jest prostą syntezą sztuk plastycznych i literatury – tutaj nie można oderwać nastrojowej, przypominającej miejscami marzenie senne oprawy graficznej od scenariusza. Stanowią dla siebie idealne dopełnienie, roztapiając się w sobie nawzajem, przekraczając własne granice i stając się czymś zupełnie nowym. Na myśl przychodzi tylko jedno medium, które można by z nim porównać – kino. I tutaj autorzy puszczają perskie oko do czytelnika, pozwalając nam momentami spojrzeć przez obiektyw jednego z bohaterów, który usilnie nagrywa całość wydarzeń na taśmę filmową. Siła „Rewolucji”: “Na morzu” tkwi również w niezwykłej ilości podobnych aluzji i sugestii, które czytelnik może odszukać na ich kartach.

Zgodnie z obietnicą złożoną przez Mateusza Skutnika  następne tomy “Rewolucji” mają ukazywać się co roku. Z niecierpliwością czekam na kolejną odsłonę intrygującego cyklu.

Ania Stańczyk



Rewolucje na Morzu, recenzja na gildii komiksu


Utrzymana w konwencji steampunk błyskotliwa seria Rewolucje Mateusza Skutnika w subtelny i stonowany sposób opowiada o erze silnika parowego, epokowych wynalazkach i ich twórcach. Utalentowany artysta nie unika gorzkiej refleksji nad ludzkim dążeniem do zrewolucjonizowania świata, niejednokrotnie spoglądając sceptycznie na gwałtowny rozwój cywilizacji technologicznej. Do współpracy nad tworzeniem szóstego albumu z cyklu, zaprosił doświadczonego scenarzystę Jerzego Szyłaka. Czy okazało się to trafnym zabiegiem?

Mateusz Skutnik, jak na prawdziwego sztukmistrza przystało, lubi zaskakiwać swych zagorzałych fanów. Szósty album Rewolucji to prawie dziewięćdziesięciostronicowa, wielowątkowa opowieść w całości rozgrywająca się na ekskluzywnym statku pasażerskim o iście gargantuicznych rozmiarach. Klimatyczny ilustrator surrealistycznych Morfołaków, połączył swe siły ze scenarzystą wstrząsającej trylogii “Sz”, a na łamach recenzowanej pozycji zaprezentował całe gro oryginalnych postaci. Całość spowił całunem zbudowanym z makabreski i czystej grozy. Nie ominął, charakterystycznych dla tej serii, dysput o tryumfujących w tamtych czasach wynalazkach oraz aury tajemniczości.

Zdenerwowanie kapitana statku, opanowanie witającej klasyczną muzyką orkiestry, zniecierpliwienie pasażerów i ich zachwyt z uczestnictwa w rejsie oraz strach związany z zagadkowym więźniem przetransportowanym na dolny pokład pod zasłoną nocy. Takie też emocje towarzyszą swoistemu preludium Na morzu, w którym poznajemy główne postaci dramatu. Wśród setek pasażerów, znajdziemy zarówno – bogatych przedsiębiorców, dystyngowanych dżentelmenów, eleganckie kobiety, zamkniętego w sobie naukowca, czy kamerzystę filmującego to wzniosłe wydarzenie przenośnym kinematografem. Jeśli chodzi o ostatnią z przedstawionych osób, to jest to ukłon w stronę otwierającej trzeci album z serii noweli Kinematograf, którą w 2009 roku zekranizował sam Tomasz Bagiński. Przejmujący epizod pochłoniętego nowym wynalazkiem niespełnionego filmowca, jeszcze bardziej wzmacnia dramatyzm osamotnionego wynalazcy z trzeciego tomu.

Fabuła albumu rozwija się w ślimaczym tempie. Poznajemy poszczególnych bohaterów, ich marzenia, pragnienia, czy przyzwyczajenia. Od pierwszej strony można wyczuć zapach tragedii, która czym bliżej końca opowieści, przybiera na sile. W przeciwieństwie do sławetnej katastrofy Titanica, w szóstym tomie Rewolucji przyczyna katastrofy, przyjmuje bardziej “upierzoną” postać, a powiedzenie “Orkiestra gra do końca” zawiera groteskowo-makabryczny wydźwięk.

Ważne miejsce w albumie zajmuje burzliwa konfrontacja sztuki teatralnej ze sztuką filmową. Widzimy to, zarówno w scenie publicznego wyświetlania uprzednio nagranego filmu oraz krótkim, acz krwawym występie trupy aktorskiej, a przede wszystkim rozmowie “zapalonego” filmowca z przypadkowymi pasażerami. Kto wychodzi zwycięsko z tej konfrontacji to kwestia indywidualnego podejścia czytelnika, choć sami autorzy opowieści graficznej jasno opowiadają się za jedną ze stron tego konfliktu.

Rewolucje – Na morzu to album wręcz genialny, pełen apetycznych smaczków, zaskakujących zwrotów akcji i masy smutnych zgonów. Mimika udziwnionych twarzy poszczególnych bohaterów oraz całostronicowe kadry kolejnych etapów morskiej podróży są wręcz mistrzowskie, a operowanie sepiowymi barwami idealnie współgra z ponurą fabułą komiksu.

Mateusz Skutnik słusznie postąpił, iż złączył umysły z profesorem Jerzym Szyłakiem (który niejednokrotnie pochlebnie wyrażał się o talencie Mateusza). Dzięki temu wciągająca seria zyskała dodatkowe atuty, a autorzy podeszli do prezentowanej problematyki w pełen maestrii sposób. Czekam na kolejne wspólne projekty. Szczególnie na przygotowywany właśnie siódmy tom Rewolucje – We mgle, który (jak możemy dostrzec na zamykającym album kadrze) będzie swobodną wariacją przygód, przeżywającego swą drugą młodość, Sherlocka Holmesa. Bądźmy cierpliwi. A do tego czasu – Grać panowie, grać!

Ocena: 9,5/10

Mirosław Skrzydło



Opowieści Mateusza Skutnika


Opowieści Mateusza Skutnika.

Gry indie ostatnimi czasy robią furorę na rynku. Przeszliśmy już World of Goo i połamaliśmy pad przy Super Meat Boyu. Spójrzmy więc teraz na nasze własne podwórko. Przedstawiam zatem twórczość Mateusza Skutnika.

Mateusz Skutnik to gdańszczanin, absolwent Politechniki Gdańskiej, architekt, twórca komiksów i – no właśnie – gier. W 2007 roku za sprawą jego oraz Karola Konwerskiego powstało Pastel Games. Nie chcę jednak skupiać się na historii i pozycji tej firmy. Interesuje mnie postać Mateusza Skutnika (i to, co prezentuje on graczom). Spod jego ręki wyszły swego czasu takie komiksy jak: Rewolucje, Blaki, Morfołaki, Alicja, Wyznania właściciela kantoru czy Czaki. Tworzone przez niego gry wprowadzają liczne innowacje do powszechnie znanych mechanizmów gatunku casual. Dodatkowo wszystkie utrzymane są w charakterystycznym dla rysownika stylu – pomieszczenia obfitują w szczegółowo opracowane sprzęty, a dzięki dobrze dobranej muzyce z gier emanuje niepowtarzalny klimat. Nie da się ich pomylić z żadnymi innymi produkcjami.

Dzięki tym właśnie aspektom twórczość Mateusza Skutnika doczekała się uznania pokaźnego grona fanów na całym świecie. Pytany o inspiracje wskazuje on studio Amanita Design (Samorost, Machinarium) i Wadę Che Nanahiro. Sam ceni tytuły Valve, zagrywał się w Neverhooda i Raymana.

Chciałabym przedstawić krótko kilka jego autorskich serii. Na wstępie zaznaczę, że tytuły opisane poniżej to prace prawie w całości stworzone tylko przez Skutnika (poza np. muzyką). Podchodzi on do robienia gier w taki sam sposób, w jaki tworzy komiksy – uważa, że są jego, jeśli sam wymyśli fabułę i stworzy obrazy, przy pomocy których owa fabułą zostanie opowiedziana. Gry te są więc właściwie dziełami, pod którymi może podpisać się własnym nazwiskiem (a niestety owe nazwiska w przypadku gier często giną, przesłonięte znakami firm…). Mateusz Skutnik podkreśla też, że jego twórczość (zarówno komiksy, jak i gry) łączy chęć przedstawienia pewnej historii.

Submachine

Lubicie klasyczne przygodówki point and click? Pociąga Was konwencja escape the room? Na długie godziny wciąga rozwikływanie zagadek? Submachine jest więc z całą pewnością serią dla Was. Pierwsza część – Submachine (zwana też Submachine 1: The Basement) – wyszła w 2005 roku i była swego rodzaju innowacją na rynku przeglądarkowych gier escape the room. Gracz zmuszony był uciec z tajemniczego miejsca, rozwiązując zagadki umieszczone w 25 pomieszczeniach (tyle zawarto ich w czwartej wersji pierwszej części gry – pierwotna posiadała ich 9). Od tego czasu fabuła została rozwinięta w sześciu kolejnych odsłonach, a niezależnie od niej istnieją cztery gry bonusowe, dziejące się w tym samym co seria uniwersum.

Historia Submachine opowiada o eksploracji rzeczywistości Subnetwork za pomocą mechanizmów, które przenoszą nas do różnych miejsc, po wpisaniu w nich odpowiednich koordynat. Tym sposobem podążamy śladem tajemniczego mężczyzny o imieniu Murtaugh. Właściwie niewiele o nim wiemy. Murtaugh (albo w skrócie Mur) przez przypadek stracił lewą rękę. Nie przejął się tym jednak, gdyż w efekcie tego nieszczęśliwego wypadku okazało się, że jest on w stanie rysować portale, które umożliwiają mu zwiedzanie Subnetwork. Podczas naszej własnej podróży dowiadujemy się, że jesteśmy częścią jego eksperymentu (naszym zadaniem jest eksploracja obszaru Subnetwork i wykonywanie zadań, które Mur z oddali sygnalizuje). Z pozostawionych w licznych pomieszczeniach kartek możemy wnioskować, że nie jesteśmy pierwszymi osobami w tej dziwnej rzeczywistości. Jasne staje się też, że nasi poprzednicy nie wyszli z owego eksperymentu cało. Seria docelowo ma obejmować dziesięć powiązanych fabułą części, a jej zakończenie przewidywane jest na 2013 rok. Zaznaczę jeszcze, że premiera odsłony ósmej (Submachine 8: The Plan), pierwotnie planowana na rok 2011, uległa przesunięciu i możemy spodziewać się jej w styczniu lub lutym przyszłego roku.

Submachine to nowatorska propozycja dla amatorów podobnych produkcji typu escape the room i gier przygodowych. Zagadki utrzymane są w niej na dość wysokim poziomie, jednak w żadnym wypadku nie okazują się frustrujące. Była to rzecz z pewnością trudna do osiągnięcia. Podkreślę tu, że Skutnik posiada znakomitą intuicję odnośnie konstrukcji wyzwań dla graczy – żadna z części Submachine nie miała beta-testerów. Cieszą pewne drobne rozwiązania, rzadko stosowane w przypadku innych produkcji – odblokowywanie małych mechanizmów, na które inni twórcy gier zwykle nie zwracają uwagi (otwieramy śluz za pomocą zwolnienia blokad, które utrzymują go z boku – nie po prostu na niego klikając). Wprowadza to pewną świeżość do ustalonej już konwencji point and click.

Jak już wspominałam, seria znalazła spore grono fanów. Starają się oni rozwikłać zagmatwaną fabułę Submachine oraz to, w jaki sposób powstała i działa sieć Subnetwork. Liczne z ich teorii zostały umieszczone w bonusowym tytule Submachine Network Exploration Experience, w którym można swobodnie poruszać się po odkrytym terenie Subnetwork. Jak podkreśla jednak sam autor, żadna z zaproponowanych dotychczas przez graczy teorii i interpretacji fabuły (czy rokowań co do jej dalszego rozwoju) nie była trafna. Autor nie neguje też rozszerzenia rzeczywistości Submachine w kolejnych produkcjach, które być może wyjdą spod jego ręki w przyszłości.

10 gnomes

10 gnomes to zabawa w konwencji typu Hidden Object. Ciekawe jest to, że zrobiła ona użytek z czegoś, co w tych tytułach często frustruje graczy – poszukiwania przedmiotów bardzo trudnych do znalezienia. Naszym zadaniem jest zlokalizowanie dziesięciu krasnali. Ukrywają się one w najróżniejszych miejscach, a każdy z nich to stworzenie wyjątkowo małe. Odnalezienie ich nie jest proste. Dodatkowo na wykonanie tej misji mamy określony czas – jeśli nie uda nam się wypatrzeć wszystkich krasnali w ciągu dziesięciu minut, musimy zacząć od początku.

Jako tło do gier użyte zostały fotografie przedstawiające m.in. Stare Miasto w Gdańsku. Do stworzenia każdej części, jak mówi autor, trzeba wykonać około setki zdjęć, z których wykorzystuje się potem 60 do 70 ujęć. Jedna odsłona może powstawać w taki sposób nawet trzy dni. Za serię 10 gnomes Mateusz Skutnik otrzymał w 2008 roku nagrodę Storm w dziedzinie multimediów.

Daymare Town

Przed nami roztacza się miasto. Miasto bardzo osobliwe – kompletnie opustoszałe, a jedyne, co w nim słyszymy, to wiatr i szmery. Nastrój grozy w biały dzień. To w kilku słowach atmosfera, w jakiej utrzymana jest seria Daymare Town. Gry spod tego znaku rzucają nam trudne wyzwania, dotyczące tajemniczych postaci i dziwnych mechanizmów. Wszystko to wzbogacone jest klimatycznym ambientem i efektami dźwiękowymi. Jest to też seria, w której chyba najlepiej widać charakterystyczny rysunkowy styl Mateusza Skutnika.

Tytuły z cyklu Daymare Town to klasyczne gry przygodowe point and click. Zawarte w nich zagadki cechuje jednak duża doza innowacyjności. Podobnie jak w innych pozycjach Skutnika gracz ma szansę wykazania się spostrzegawczością i samozaparciem, poprzez znalezienie największej ilości sekretów (w tym wypadku zbieranie monet, w Submachine mogliśmy gromadzić kuleczki, które odblokowywały dodatkowy content, w 10 gnomes oprócz tytułowych krasnali ukrywają się piszczące trolle). Trzecia część serii oferuje jeszcze więcej możliwości, dzięki otwartości świata i wielu drogom, które można wybrać w celu jej ukończenia. Tytuł ten da się więc przechodzić raz za razem, sprawdzając różne opcje rozwoju fabuły gry. Dalsze propozycje z tej serii (jak zapowiedział sam autor) zapewnią jeszcze więcej swobody – kolejne godziny znakomitej rozrywki i rozwiązywania zagadek!

To nie jedyne produkcje, nad którymi pracował Mateusz Skutnik. Wymienię jeszcze chociażby Covert Front, którego ostatnia część ukaże się w bardzo niedalekiej przyszłości. Każdy może też zbadać bogatą ofertę firmy Pastel Games, która poza grami przeglądarkowymi wydaje tytuły na iPhone’a. Jednak wspomniane trzy serie są autorskim dziełami Skutnika i w nich najlepiej widoczny jest niepowtarzalny styl, w którym ten artysta tworzy.

Jak podkreśla sam Mateusz Skutnik, gry właściwie może robić każdy. Czy jednak każdemu będzie to wychodzić tak dobrze? I czy każdy jest w stanie zdobyć swoją twórczością tak dużą liczbę fanów? A co Wy o tym myślicie jako odbiorcy?

Autor: Iga Ewa Smoleńska



Rewolucje 6; recenzja na Onecie


Ostatni rejs.

Tym razem do stworzenia najnowszego tomu „Rewolucji” Mateusz Skutnik zaprosił Jerzego Szyłaka. Powstała bardzo subtelna historia.

Jerzy Szyłak jako scenarzysta lubi sobie poświntuszyć, a większość jego komiksów kręci się wokół seksu. Tak było również w przypadku wcześniejszych pozycji (cóż za niefortunne słowo) stworzonych do spółki z Mateuszem Skutnikiem – „Alicji” i „Wyznań właściciela kantoru”. W „Rewolucjach. Na morzu” Szyłak zrezygnował ze swojej ulubionej tematyki, ale i tak pod jego wpływem ostatni tom serii Mateusza Skutnika zmienił jej oblicze.

„Rewolucje” są cyklem dość szczególnym. Skutnik stworzył w nim świat łudząco podobny do naszego, zamieszkany przez humanoidalne istoty, w którym rozwój cywilizacyjny potoczył się trochę innymi torami niż u rasy ludzkiej. Tę komiksową rzeczywistość poznajemy nie poprzez polityków czy artystów, ale osobistości nauki – to oni są tutaj motorem napędowym świata. Chodzi o naukowców-romantyków rodem z XIX wieku – szaleńców, pasjonatów, straceńców, którzy swoim badaniom i teoriom są w stanie poświęcić życie. Główny bohater nowelki „Kinematograf” z albumu „Monochrom” pracuje nad kolorowymi ruchomymi obrazami (czarno-biały film uznaje za półprodukt), a jednocześnie doświadcza niespodziewanej śmierci żony. Innych z kolei dotyka atak geniuszu, niezwykłej choroby, pod wpływem której doznają olśnienia i czym prędzej spisują swoje myśli w opasłe tomy, zanim zakończą swój żywot gwałtowną śmiercią. Los człowieka zakochanego w nauce, poszukiwanie sensu rzeczywistości, melancholijny nastrój opowieści – wszystko to charakteryzowało dotychczas wydane tomy serii. Teraz Skutnik postanowił od tego odpocząć.

„Na morzu” to komiks, który chętnie poddałby analizie Umberto Eco. Fabuła, na pierwszy rzut oka prosta i przyjemna, korzysta ze schematów kryminału i thrillera. Do tego znajdziemy tu trochę intertekstualnych nawiązań, na czele z „Ptakami” Hitchcocka, wokół których kręci się główny wątek opowieści. Zresztą filmowy kontekst ciągnie się aż do końca tomu. Nieprzypadkowo, wszak Szyłak to przecież nie tylko badacz komiksu, ale także znawca X muzy. „Na morzu” jest niezobowiązującą, acz subtelną zabawą w wyłapywanie konwencji, nawiązań i smaczków. Choć zmienił się charakter opowiadanej historii, rysownik pozostał wierny swojemu stylowi. Nadal posługuje się swobodną, surową kreską i doskonale panuje nad kolorem, częstując nas stonowaną akwarelą. Akcja dzieje się na morzu, więc kadry toną w odcieniach błękitów, morskiej zieleni i szarości.

Fani „Rewolucji” stroną graficzną zapewne będą oczarowani. A scenariuszem? Jednorazowy skok w bok może odświeżyć cykl, ale drugi raz ten sam numer nie przejdzie. Tym bardziej że choć Skutnik stworzył komiks o naukowcach, nigdy nie była to seria hermetyczna. Co docenili również redaktorzy magazynów komiksowych na Zachodzie, drukując niektóre nowelki z „Rewolucji”, chociażby w znanym na całym świecie słoweńskim „Striburgerze”. Miejmy nadzieję, że na fali nowej mody na ekranizację polskich historii obrazkowych – po „Jeżu Jerzym” i nadciągającym „Wilq” – seria Skutnika doczeka się w końcu dobrej wersji filmowej. Wprawdzie mieliśmy już ekranizację wspomnianego wyżej „Kinematografu”, ale krótkometrażówka, jaka kilka lat temu wyszła spod ręki Tomasza Bagińskiego, była zimna, bezduszna i zupełnie nie oddawała uroku pierwowzoru. Przydałoby się tłumaczenie na język obcy, bo dzięki swojemu uniwersalnemu charakterowi, to jedna z najciekawszych polskich serii komiksowych na eksport.

Sebastian Frąckiewicz



Rewolucje 6; recenzja na Esensji


„Rewolucje” Mateusza Skutnika to z pewnością jedna z najciekawszych serii komiksowych publikowanych obecnie w Polsce – tym bardziej jesteśmy dumni, że pierwszy to cyklu pierwotnie opublikowany był na łamach „Esensji”. Połączenie estetyki steampunku z alternatywnym spojrzeniem na kluczowe wydarzenia historii ludzkości, nutką (a nawet nutą) surrealizmu i zaskakująca formą graficzną z groteskowymi twarzami bohaterów, nadającymi wszystkim wrażenia anonimowości było z pewnością jedynym takim dziełem w polskim komiksie. Na rynku pojawił się już tom szósty opowieści, zatytułowany „Na morzu”, w którym po raz pierwszy Skutnik ma współautora scenariusza. Jest nim nie byle kto, bo sam Jerzy Szyłak, uznany popularyzator komiksu i twórca nieraz kontrowersyjnych scenariuszy.

Jak jest efekt tej współpracy? Oczywiście trudno powiedzieć, kto dokładnie za co odpowiadał, ale czytając komiks ma się wrażenie większej fabularnej spójności opowieści niż w poprzednich tomach. „Na morzu” to po prostu historia pewnego dramatycznego rejsu, losów nieźle scharakteryzowanych bohaterów, przewrotnie spuentowana. Całość, pomimo wprowadzania intrygujących elementów steampunkowych, najbliższa jest klasycznej opowieści grozy, czerpiącej bezpośrednio z Hitchcocka.

Przyznać jednak należy, że pomysł wstępny – rejsu luksusowym transatlantykiem – wyraźnie nawiązuje do „Titanika” (aż się wygląda gór lodowych po drodze). Na pokład statku wsiadają pasażerowie – naukowiec-wynalazca, filmowiec z kinematografem, milioner, pewne małżeństwo, prywatny detektyw, a także pewien tajemniczy więzień, najprawdopodobniej seryjny morderca, o którym policjanci wspominają, że „skonstruował urządzenie, za pomocą którego mordował ludzi na odległość”. W tym czasie oczywiście okrętuje się obowiązkowa orkiestra, która, jak każe tradycja, powinna grać do końca.

Skutnik dawkuje nam elementy swego uniwersum, ale są to elementy fascynujące. Pylony emanujące polem elektromagnetycznym, latające holowniki-sterowce, niektóre kadry oglądamy okiem prostej kamery. Kluczowa dla fabuły będzie jednak atmosfera zagrożenia, nie od początku oczywista, autorzy mylą tropy (np. dyskusją o szalupach), by wreszcie rozwinąć opowieść w określonym kierunku, zafundować nam hekatombę i przewrotną pointę. Pointę, którą można interpretować na różne sposoby – jako ironię losu, przypomnienie o podstawowych wartościach, krytykę dehumanizacji, bądź po prostu żart autorów. Tak czy inaczej – owa pointa znakomicie podsumowuje kolejny bardzo dobry album w cyklu.

Konrad Wągrowski



Rewolucje 6: na Morzu


Rewolucje 6: na Morzu

Scenariusz: Jerzy Szyłak | rysunki: Mateusz Skutnik

sample pages / przykładowe plansze

Important note for english speakers: Yes, you can buy this book and still read it, because we enclose an english translation, and not only that – along that translation we’ll print a never before seen watercolour picture corresponding to the album, but not featured in the album itself, so in a way you’ll be getting more than the polish reader. You’re welcome. :D

  • wydawnictwo: Timof Comics
  • cena z okładki: 69 pln
  • rok wydania: 9/2011
  • liczba stron: 88
  • format: 210X290 mm (A4)
  • oprawa: twarda
  • papier: kreda
  • druk: kolor

Po raz pierwszy w historii świata Rewolucji do głosu dochodzi profesor Jerzy Szyłak i jego wyobraźnia. Scenariusz niniejszego albumu wymyśliliśmy wspólnie, przerzucając się na gorąco pomysłami – coraz to lepszymi, przynajmniej w naszym mniemaniu. Gdy w końcu strzeliłem pomysł na zakończenie albumu – na kilka chwil zapadło głuche milczenie. Wiedzieliśmy że udało nam się wymyśleć coś dobrego. Wszystko to działo się w 2004 roku, w roku pierwszych albumowych Rewolucji wydanych w Egmoncie. Profesor Szyłak później spisał pełny scenariusz na podstawie naszych luźnych pomysłów i… scenariusz ten trafił do szuflady, czekając na lepsze czasy. Może lepsze nie jest dobrym określeniem – na czasy w których będę w stanie go odpowiednio zrealizować. Z rozmachem, na który ten scenariusz zasługiwał. Siedem lat później ten moment przyszedł. Oto on. Po drodze rozrósł się z normalnego, 46-stronicowego albumu do 84-stronicowego tomiszcza. Jest to obiektywnie patrząc dobry znak, ponieważ ten sam los był udziałem mojego najlepszego komiksu jaki kiedykolwiek stworzyłem – szorta Kinematograf. Tam też pozwoliłem sobie nie liczyć godzin ni stron. Kinematograf z kilkustronicowego założenia urósł do 17 stron i na dobre to mu wyszło. Mam nadzieję że na równie dobre wychodzi to również temu albumowi. Przeczytajcie, skomentujcie, porozmawiamy.

see also:

Recenzje:



Rewolucje 6 recenzja na komiksomanii


Titanic, reż. A. Hitchcock

“Rewolucje” Mateusza Skutnika to jedna z najciekawszych i najbardziej ambitnych serii na polskim rynku komiksowym. A najnowszy album, “Na morzu”, udowadnia, że jej autor jest w świetnej formie. To świetnie napisana i wciągająca historia – unikająca hermetyczności poprzednich tomów i inteligentnie grająca z oczekiwaniami czytelnika.

Ukazująca się od 2004 roku seria “Rewolucje” opowiada o świecie stojącym u progu rewolucji przemysłowej, przypominającym naszą rzeczywistość na przełomie wieków XIX i XX. Steampunkowe dekoracje, klimat fin-de-siecle, przedziwne wynalazki łączące w sobie maszyny parowe z tajemniczymi mocami i bardzo charakterystyczna stylistyka sprawiły, że projekt Skutnika zyskał sobie przychylność krytyków i uznany został za jeden z najoryginalniejszych tytułów współczesnego polskiego komiksu. Ale lektura “Rewolucji” nigdy nie była łatwa – artysta kolejne tomy wydawał dość rzadko, chętnie korzystał z fragmentarycznej formuły, rozrzucał tropy i powracał do nich nieoczekiwanie wymuszając na czytelniku uwagę i skupienie.

Tym razem Skutnik zaprosił do współpracy Jerzego Szyłaka – scenarzystę komiksowego i filmoznawcę z Uniwersytetu Gdańskiego – i bardzo wyraźnie widać jego wpływ na nowe “Rewolucje”. Fabuła, opowiadająca o tajemniczym rejsie, podczas którego dochodzi do coraz bardziej makabrycznych wypadków, opowiedziana jest bardzo klarownie, bohaterowie są wystarczająco charakterystyczni (wcześniej czasami trudno ich było od siebie odróżnić), a napięcie budowane jest w tradycyjnym, filmowym stylu. Tę filmowość czuć także w scenariuszowych inspiracjach Szyłaka i Skutnika, odwołujących się do “Ptaków” Alfreda Hitchcocka.

Tragiczny los bezimiennego okrętu, na pokładzie którego rozgrywa się akcja, wydaje się być przesądzony. Utwierdzają nas w tym nie tylko odwołania do tragedii Titanica (pierwszymi załogantami okrętu są muzycy orkiestry) czy Hindenburga, ale i ponury wstęp, w którym poznajemy bezwzględnego mordercę odpowiedzialnego za śmierć ponad setki osób – sekretnego pasażera okrętu. Tą postacią Skutnik i Szyłak długo będą zwodzić czytelnika i to dzięki jej obecności uda im się go zaskoczyć w końcówce.

Jednak rozwiązanie fabularnej tajemnicy, to nie jedyne, co proponują “Rewolucje”. Skutnikowi raz jeszcze udało się bowiem wyczarować niesamowity, magiczny świat, o którym czytelnik chce wiedzieć jak najwięcej. Czytając komiks jesteśmy świadkami ścierania się dwóch światów, starego i nowego porządku. Z jednej strony mamy więc szybko postępującą nowoczesność, z jej niesamowitymi wynalazkami, olbrzymim, nowoczesnym okrętem i raczkującą kinematografią, z drugiej zaś przedstawicieli bardziej tradycyjnego świata – drobnomieszczańskie rodziny na wakacjach i sławnych aktorów teatralnych pewnych, że ich sławie nigdy nie zagrozi film. Rozmawiają oni ze sobą o zmieniającej się moralności i, jak na album pisany przez filmoznawcę przystało, o potencjale kinematografii. Nie wiedzą, że prawdziwe zagrożenie przyjdzie z zupełnie innej strony, po równo uderzając we wszystkich.

Nie wiem czy “Na morzu” to nie najlepszy jak dotąd album serii. Sprawnie poprowadzony, opowiadający wciągającą historię, w inteligentny sposób wodzącą za nos czytelnika. Zapraszający do niesamowitego, szczegółowo zaplanowanego świata. I chyba dobrze by było, gdyby współpraca z Szyłakiem nie była jednorazowa.

Tomasz Pstrągowski | 16.09.2011


« Previous PageNext Page »